Nowe podejscie w stosunku do zwierząt hodowlanych
Śledztwa wreszcie przyniosły skutek: dręczyciele zwierząt czują strach – mówi Friedrich Mülln, założyciel i prezes niemieckiej organizacji Soko Tierschutz, która od blisko dekady walczy o prawa zwierząt. Po chwili dodaje: Chcę, by bali się jeszcze bardziej. Lata bezkarności przynosiły im ogromne zyski.
Magda Roszkowska
Mülln twierdzi, że każdego roku Niemcami wstrząsają średnio cztery duże „afery mięsne”, mniejszych skandali jest jeszcze więcej. W ciągu ostatnich sześciu lat członkowie Soko Tierschutz samodzielnie ujawnili przestępcze praktyki w 15 niemieckich ubojniach i doprowadzili do zamknięcia aż 14 z nich. Dowiedli między innymi, że do niektórych rzeźni zwierzęta przywożono martwe, a mimo to ich mięso sprzedawano zakładom przetwórstwa.
Plama na wizerunku
W ostatnich latach afery nie tylko zakończyły działalność mniejszych podmiotów branży mięsnej, ale także poważnie zaszkodziły rynkowym gigantom, takim jak Tönnies – przedsiębiorstwu, którego roczny obrót przekracza 7 mld euro. Najpierw w czerwcu 2020 roku, w samym środku pandemii, Niemcy dowiedzieli się o skandalicznych warunkach zatrudnienia siedmiu tysięcy pracowników tymczasowych z Europy Wschodniej, głównie Rumunów, Bułgarów i Polaków.Miesiąc później organizacja Deutsches Tierschutzbüro opublikowała film nakręcony w hodowli przemysłowej, która dostarczała zwierzęta dla Tönnies. Widać na nim chore świnie z odgryzionymi uszami i ogonami brodzące w bajorze odchodów. To między innymi z ich mięsa gigant branży przygotowywał swoje specjały: kiełbasy, wędliny czy salami.
Fala krytyki nie ominęła też sieci popularnych dyskontów, takich jak Aldi i Lidl. W 2021 roku działacze z Deutsche Umwelthilfe ogłosili, że w co czwartym przebadanym przez nich kawałku wystawionego na sprzedaż drobiu znajdują się potencjalnie niebezpieczne antybiotykooporne drobnoustroje. Powód? Dyskonty od lat toczą między sobą batalię o to, który zaproponuje klientom niższą cenę mięsa. W efekcie kupują je od producentów jak najtaniej.
Ci ostatni zaś, by biznes przynosił zyski, na potęgę tną koszty: tłoczą tysiące świń, kur czy indyków na relatywnie niewielkiej przestrzeni megaferm. W takich warunkach antybiotykoterapię aplikuje się zwierzętom nie po to, żeby wyleczyć chorobę, ale „na zapas” – by eliminować ryzyko jej wystąpienia. Megafermy stają się przez to doskonałym środowiskiem dla mutujących drobnoustrojów. Naukowcy przewidują, że jeśli proceder nie zostanie ukrócony, za kilka dekad antybiotykooporność bakterii będzie główną przyczyną śmierci ludzi.
– Nie jest tak, że w Niemczech warunki panujące w megahodowlach zwierząt są gorsze niż w Polsce lub na odwrót. One wszędzie na świecie są podobnie żałosne. Niemieckie świnie cierpią tak samo jak polskie czy chińskie – twierdzi Mülln.
W Niemczech ochrona zwierząt została wpisana do konstytucji już w 2002 roku, a tamtejsza ustawa o ochronie zwierząt jest jedną z najbardziej restrykcyjnych w Europie. Zgodnie z jej zapisami zwierzęciu nie można zadawać bólu ani go okaleczać z powodów innych niż zdrowotne. W odniesieniu do zwierząt hodowlanych ustawa zakazuje przymusowego karmienia, tłoczenia zwierząt na zbyt małej przestrzeni czy uniemożliwiania typowych dla danego gatunku zachowań.
– Tak jest w teorii – sugeruje Mülln. I dowodzi: w Niemczech jest około 30 mln indyków. 99,9 proc. z nich ma skrócone dzioby. Pracownicy ferm najpierw odcinają im końcówki dziobów, a następnie ranę przypalają, czasem ją porażają za pomocą specjalnego urządzenia. Dziób ptaków jest silnie unerwiony, dlatego zabieg sprawia ogromny ból. Ptaki cierpią także przez wiele tygodni, gdy rana się goi. Procedury tej nie uzasadniają względy zdrowotne, jest niezgodna z niemieckim prawem!
Według aktywisty właściciele ferm ubiegają się o specjalne pozwolenia, argumentując prośby tym, że jeśli dziobów nie skrócą, indyki stłoczone w hali się pokaleczą. Ten sam pseudolegalny proceder dotyczy świń, których w Niemczech jest 51 mln. Im obcina się ogony, bo ze stresu wywołanego warunkami życia na fermie nawzajem sobie je odgryzają.
Z drugiej strony niemieckie prawo o ochronie zwierząt jest coraz bardziej restrykcyjne: dzięki decyzjom władz od 2019 roku u naszych zachodnich sąsiadów nie istnieją już fermy futrzarskie. Od początku tego roku zaś na fermach drobiu nie wolno zabijać jednodniowych kurczaków płci męskiej. Wcześniej, jako zbędne, mielono je żywcem lub zagazowywano dwutlenkiem węgla.
Friedrich Mülln kiwa głową, słysząc te wyliczenia, bo o wprowadzenie tych zakazów walczył 20 lat. – Teraz niemieckie kurczaki jeżdżą do Polski i u was dokonują żywota.
Mülln chciałby, by za okrucieństwo wobec zwierząt władze zwiększyły karę pozbawienia wolności z trzech do pięciu lat. Przed wyborami taką zmianę w prawie zapowiadali członkowie Partii Zielonych.
Na razie ich minister rolnictwa Cem Özdemir zaproponował projekt ustawy: producenci mięsa będą zobowiązani do oznaczania swoich produktów etykietą o pięciostopniowej skali informującą o warunkach panujących w hodowli, z której pochodziły zwierzęta. W pierwszej kolejności etykiety pojawią się na wieprzowinie.
Pożegnanie z fantazją
Każdego dnia do niemieckich ubojni trafia ponad 2 mln zwierząt, z czego 80 proc. to drób. Niemiecka branża mięsna należy do największych w Europie: tylko w 2020 roku zarobiła ponad 25 mld euro. Obawy mięsnych baronów budzą nie tylko kolejne śledztwa obrońców zwierząt, inspekcje weterynaryjne, kontrole sanepidu czy wizyty prokuratora, ale także fakt, że z roku na roku Niemcy jedzą coraz mniej mięsa i piją mniej mleka.Z badań wynika, że aż 18 proc. Niemców (około 15 mln) określa się jako fleksitarianie, czyli osoby ograniczające w codziennej diecie spożycie mięsa, 10 proc. to wegetarianie, a 2 proc. – weganie. Przeciętny Niemiec zjadł w 2021 roku 55 kg mięsa, trzy lata wcześniej – aż o 6 kg więcej!
– Ludzie wreszcie pozbywają się złudzeń – cieszy się Mülln, który na taki zwrot w społeczeństwie czekał dwie dekady.
Mówi, że te złudzenia wyglądają jak pocztówki z Bawarii: na górskiej łące wypasa się stado brązowo-białych krów. Niektóre skubią trawę, inne wygrzewają się w słońcu. W tle majaczy gospodarstwo. Czasem widać też właścicieli ubranych w tradycyjne stroje. Widać, że żyją tu od pokoleń, troszczą się o zwierzęta i każde znają z imienia.
– To nie jest tylko kartka, jaką wysyła się rodzinie z wakacji, ale stan świadomości – tzw. syndrom hodowcy z sąsiedztwa. Niemiecki biznes mięsny i mleczny wydaje krocie, by właśnie tak go widzieć. Zamiast stawić czoła faktom, przez lata wielu ludzi karmiło się tą fantazją – podkreśla Mülln.
I pokazuje inne kadry z Bawarii. Ujęcie pierwsze: krowa leży na ziemi, jest chora i nie może wstać. Pracownik fermy mleczarskiej przywiązuje ją za nogę do traktora, a ten ciągnie zwierzę do ciężarówki. Chora krowa jedzie do rzeźni. Kadr drugi: ranne i chore krowy leżą w boksie pozostawione na śmierć. Głodne i spragnione. Z nagrań wynika, że konanie niektórych trwa dziewięć dni. Kadr trzeci: pracownicy fermy mleczarskiej kopią i dźgają chore zwierzęta, bo te nie mają siły wstać.
Filmy zostały nakręcone w maju i czerwcu 2019 roku przez jednego z pracowników największej fermy mleczarskiej w Bawarii, położonej w słynącej z uzdrowisk i turystyki gminie Bad Grönenbach. W tamtym czasie na terenie przedsiębiorstwa przebywało blisko trzy tysiące krów. Pracownik był tajnym agentem Soko Tierschutz. To zresztą częsty sposób działania organizacji: aktywiści szukają pracy w biznesie mięsnym i mleczarskim, po to by dokumentować przypadki łamania prawa.
Kadrów z megagospodarstwa w Bad Grönenbach było na tyle dużo, że w 2020 roku zarzuty postawiono 66-letniemu właścicielowi fermy i jego 23-letniemu synowi. W akcie oskarżenia wskazano, że nie zapewnili oni leczenia i opieki weterynaryjnej dla 54 krów, skazując je na niepotrzebne cierpienie i powolną śmierć. Sprawa nadal jest w sądzie, a oskarżonym grozi grzywna i trzy lata za kratkami. Tuż po wybuchu afery właściciel stracił licencję zezwalającą na hodowlę zwierząt, a przedsiębiorstwo przejął inny hodowca.
– O cierpieniu krów wiedział i nie reagował gminny weterynarz. Dlaczego jemu nie postawiono zarzutów? – żali się Mülln.
Mimo to skandal był dla aktywisty punktem zwrotnym: wywołał burzę medialną i reakcję społeczną na nieznaną dotychczas skalę. Nie dość, że o torturach i cierpieniu krów mówił cały kraj, to jeszcze mieszkańcy regionu organizowali marsze protestacyjne pod ogrodzeniem fermy. – Nasz przekaz dotarł nawet do mężczyzn po pięćdziesiątce, grupy, która – jak wynika z badań – jest najmniej zainteresowana losem zwierząt. Kilku rolników nawet nam podziękowało, bo dzięki naszym materiałom ograniczyli jedzenie produktów odzwierzęcych – wspomina Mülln.
Dziś ma 42 lata. O prawa zwierząt walczy od połowy lat 90., gdy był jeszcze nastolatkiem. Soko Tierschutz istnieje od 2012 roku. Dawniej, gdy ujawniał przypadki znęcania się nad zwierzętami w hodowlach, media albo w ogóle nie były zainteresowane tematem, albo ograniczały się do krótkich relacji. Dziś jest inaczej, media zauważyły, że ich odbiorcy bardziej interesują się losem zwierząt, poza tym chcą wiedzieć, w jaki sposób powstało jedzenie z ich talerza, dlatego każdą większą aferę wałkują tygodniami.
– To dzięki mediom coraz więcej osób dowiaduje się, jak wygląda codzienność zwierząt w chowie przemysłowym – tłumaczy Mülln. – Ludzie przestali milczeć. W tej chwili mam blisko 200 zgłoszeń o nadużyciach w przedsiębiorstwach branży mięsnej i mlecznej rozsianych po całych Niemczech. Brakuje mi tylko ludzi, by to wszystko dokumentować – przyznaje.
Wegebiznes w natarciu
Adrian pojawia się w kuchni na berlińskim Lichtenbergu około szóstej rano. W wielkim garze czeka na niego 45 kg ziaren namoczonej przez noc soi. Musi je odsączyć i zmielić. Powstałą w ten sposób masę filtruje, wyciskając z niej mleko sojowe, które następnie gotuje. Stoi nad garem, w jednej ręce trzymając długie mieszadło, a w drugiej termometr. Gdy temperatura mleka osiągnie 88 stopni C, Adrian odkłada łychę i dodaje do płynu zakwaszacz. Potem znowu miesza i czeka, aż z płynu uformuje się masa. Ostrożnie wyjmuje ją z gara, wyciska wodę i kroi na prostopadłościany po 200 g każdy. Procedurę powtarza kilka razy. Następnie świeże tofu marynuje w sosie sojowym z przyprawami i suszy w piekarniku przez około półtorej godziny. Na koniec zamarynowane i wysuszone kawałki wędzi w piecu wędzarniczym opalanym specjalnym drewnem. Dziś wyprodukował około 42 kg wegańskiego sera. Na koniec wrzuca suchą soję do gara i zalewa wodą na następny dzień. Właśnie mija dwunasta godzina jego pracy. Za to jutro ma wolne. Tofu będzie wyrabiał jego zmiennik Mateusz, współzałożyciel i szef Soy Rebels – berlińskiej manufaktury ekologicznego tofu.Mateusz i Agnieszka założyli ją dziesięć lat temu z Frankiem, który pracował na polu soi na południu Niemiec, gdzie przyswoił wiedzę, jak produkować tofu domowym sposobem. Przez kilka lat Mateusz, Agnieszka i Frank działali półoficjalnie. Potem Frank wyprowadził się z Berlina, a do Mateusza i Agnieszki w początku pandemii dołączył Adrian.
– W ciągu miesiąca zużywamy tonę soi. Kupujemy ją od niemieckiego ekorolnika. Pracujemy we dwóch, na zmianę. Nie mamy maszyn. Wszystko wyrabiamy ręcznie. Potem nasze tofu rozwożą do 12 ekosklepów i dwóch restauracji kurierzy rowerowi. W każdą sobotę sprzedajemy je też na targu. Mamy przyczepę, w której robimy tofu kebaby – wyjaśnia Adrian.
Ich ekologiczny i rzemieślniczo produkowany wegański ser kosztuje ponad dwa razy więcej niż tofu z półki w dyskoncie. Klientem Soy Rebels jest raczej klasa średnia – głównie fleksitarianie, którzy jeśli kupują mięso, to wyłącznie dobrej jakości.
– Soy Rebels to projekt dość radykalny, nienastawiony na rozrost, lokalny, świadomy klimatycznych kosztów produkcji – wylicza Adrian.
W Berlinie mieszka od ponad 20 lat. Z Wrocławia emigrował już jako weganin. Od początku uczestniczył w najpierw nieśmiałym, a potem wręcz gwałtownym rozwoju rynku produktów wege. Jednak grubą rybą wschodzącego rynku nie chciał zostać.
– Weganizm przestał być niszowy około 2010 roku. W Berlinie było wówczas dosłownie kilka knajp wegańskich [dziś jest ich 85 – przyp. aut.] i może kilkanaście wegetariańskich [dziś jest ich 117 – przyp. aut.], ale czuło się, że potrzeby rosną z miesiąca na miesiąc. W pewnym momencie zwykłe restauracje zaczęły masowo włączać do swoich kart dania wege. Nie wypadało ich nie mieć – wspomina Adrian, który pracował wówczas w wegetariańskiej kawiarni Café Morgenrot i za cel postawił sobie zweganizowanie jej oferty cukierniczej.
Zawsze najbardziej tęsknił za smakiem ciast i słodyczy pieczonych na bazie masła, jajek i mleka. Dlatego dość wcześnie eksperymentował z wegańskimi zamiennikami. Imitował klasyki: sernik na bazie tofu, brownie, cynamonowe bułeczki. Klienci kafejki z miejsca pokochali jego specjały, a marketing szeptany sprawił, że do Adriana zgłaszały się kolejne restauracje.
– Były takie dwa–trzy lata, gdy mało osób wiedziało, o co chodzi w kuchni wegańskiej, i można było rozwinąć skrzydła. Podnająłem kuchnię w knajpie u znajomych, gdzie nocami piekłem ciasta. Zamówień wciąż przybywało. W końcu musiałem zdecydować: albo biorę kredyt, inwestuję w biznes, rozwijam go i jestem przedsiębiorcą pełną gębą, albo się wycofuję – wspomina Adrian.
Zdecydowały okoliczności: urodziła mu się córka. Ale wśród pionierów byli i tacy, którzy poszli za ciosem i dziś są dużymi graczami na rynku wege.
– Firmę Taifun, produkującą tofu, założył i rozkręcił niemiecki hipis zafascynowany kuchnią azjatycką. Z kolei Veganz – gigant produkujący wegańskie jedzenie do supermarketów – jest dzieckiem Jana Bredacka, byłego menedżera Mercedesa stacjonującego w Moskwie. Veganz powstało jako sieć sklepów z żywnością ekologiczną. Gdy rynek rozrósł się na tyle, że wegańskie kotlety trafiły na półki dyskontów, sieci groziło bankructwo. Wówczas Bredack sklepy zamienił na linie produkcyjne – wylicza Adrian.
Kilka lat temu sam chciał doświadczyć, jak wygląda praca przy wegańskiej taśmie. Zgłosił się do Treiber Tofu, który w odróżnieniu od Soy Rebels tonę soi zużywa nie w miesiąc, ale w ciągu jednego dnia. Na zmianie pracowało 30 osób. Adrian wytrzymał jeden dzień, wrzucając kawałki tofu do pojemnika z rozgrzanym olejem. – Praca na taśmie – nawet etycznie słuszna – nie jest dla mnie – kwituje.
Z roku na rok niemiecki rynek wegańskiej i wegetariańskiej żywności rośnie o średnio 30 proc. W 2019 roku jego wartość po raz pierwszy przekroczyła miliard euro. Z badań rynku wynika, że Niemcy są światowym liderem wegańskich innowacji: wprowadzają do sprzedaży najwięcej nowych produktów roślinnych. Najciekawsze jest jednak to, że w ostatnim czasie znaczną część tego rynku przechwyciła branża mięsna (!).
Właścicielem najpopularniejszej wegańskiej marki Like Meat jest producent mięsa Recker Convenience, a roślinne kotlety pod nazwą Vevia produkuje nawet niesławny cesarz niemieckiej kiełbasy – firma Tönnies! Mało tego, w ubiegłym roku jeden z największych niemieckich producentów wędlin, kiełbas i pasztetów, przedsiębiorstwo Rügenwalder Mühle, zarobił więcej na sprzedaży wegańskich i wegetariańskich substytutów niż na handlu mięsnym asortymentem.
– Kiedyś decyzja o zmianie diety na wegańską to był rodzaj poświęcenia. Mleko roślinne smakowało jak pomyje, a kiedy zamawiało się pizzę, to bez sera. Dziś, jeśli mam ochotę posmakować łososia, żeberek albo steku, mogę pójść do dyskontu, gdzie od tego typu substytutów uginają się półki – kwituje Adrian.
Zrozum, że masz wpływ
– „Skąd wiesz, że ktoś jest weganinem? Bo ci to mówi!” – jeszcze kilka lat temu sam opowiadałem ten żart. Myślałem: weganie i wegetarianie dużo gadają, żeby w nas, mięsożercach, wzbudzać poczucie winy – opowiada Felix, 23-letni student medycyny z Erlangen koło Norymbergi.Zanim poszedł na studia, przez rok pracował w szpitalu jako salowy. I właśnie tam po raz pierwszy spotkał wegetarianina, a że tamten też był salowym, spędzali mnóstwo czasu razem. Miał styczność z kimś, kto z własnej woli zrezygnował z jedzenia mięsa.
Felix dorastał na wsi niedaleko czeskiej granicy i przez 18 lat mięso jadł jak wszyscy, kilka razy dziennie. Z początku śmieszyło go, gdy w szpitalnej stołówce nowy znajomy kolejny raz zamawiał posiłek bez mięsa. – Ale on nasze żarty zbijał argumentami: a to że jedzenie mięsa zwiększa prawdopodobieństwo zachorowania na miażdżycę albo raka, a to że zawiera antybiotyki. Pewnego dnia wróciłem do domu i zacząłem szukać w internecie dowodów, które zaprzeczyłyby jego wywodom – wspomina Felix.
Pół roku później spróbował nie jeść mięsa przez miesiąc. – Nie było łatwo – przyznaje. Szczególnie że jego rodzina z początku uznała jego decyzję za fanaberię. Wytrzymał i zjadł mięso dopiero po czterech miesiącach. Gdy zaczął studia i wyprowadził się z domu, postanowił zrobić kolejny krok: żyć bez mleka, serów i jogurtów.
– W tamtym czasie dużo czytałem o wpływie chowu przemysłowego na klimat, o tym, że produkcja mięsa i produktów odzwierzęcych emituje więcej CO2 niż samochody i samoloty razem wzięte! Poza tym żeby wyprodukować jeden litr krowiego mleka, trzeba zużyć aż 628 litrów wody! Tyle samo sojowego substytutu pochłania jedynie 28 litrów wody. Za każdym razem, gdy rezygnuję z jedzenia mięsa, serów i jogurtów, wpływam na klimat – argumentuje Felix.
Mówi, że jest fleksitarianinem: dwa razy w roku je mięso, dwa razy w miesiącu ryby, a w weekendy, kiedy odwiedza rodzinę, zdarza mu się zjeść ser czy jogurt. – Po kilku latach zauważyłem, że moi rodzice też jedzą mniej mięsa. Myślę, że najbardziej przemówiły do nich argumenty zdrowotne – przyznaje.
Z badań wynika, że młodzi Niemcy są motorem roślinnej rewolucji w diecie. Aż 6 proc. Niemców poniżej 30. roku życia określa się jako weganie, 12 proc. – jako wegetarianie. Wśród niemieckich studentów liczby są jeszcze bardziej obiecujące: niemal 25 proc. uważa się za wegetarian, a prawie 8 proc. deklaruje weganizm. O ile starsze pokolenia wśród powodów, dla których zdecydowały się ograniczyć jedzenie mięsa bądź z niego zrezygnować, wymieniają oprócz troski o zwierzęta własne zdrowie, o tyle dla młodych motywacje są stricte etyczne: przyszłość życia na ziemi oraz cierpienie zwierząt w hodowlach.
Elisa z mięsa ostatecznie zrezygnowała, podróżując pociągiem ze Stuttgartu do Monachium. To wtedy obejrzała dokument „Cowspiracy” o tym, jak chów przemysłowy niszczy zasoby planety. Rodzicom o swojej decyzji powiedziała dopiero po dwóch miesiącach. Nie zareagowali entuzjastycznie: ojciec przestrzegł, by nie przyszło jej do głowy zostanie weganką! Ale Elisa akurat wyprowadzała się na studia i sama mogła decydować o tym, co kupuje. Półtora roku później porzuciła wszystkie produkty pochodzenia zwierzęcego.
– Jestem weganką, bo nie chcę przyczyniać się do zwiększania emisji gazów cieplarnianych. Poza tym uważam, że nie mam prawa zabijać zwierząt – wymienia Elisa, którą sprawy klimatu pochłonęły tak bardzo, że podjęła studia w tym kierunku. Osobom, które zarzucają jej naiwność, twierdząc, że jej indywidualne wysiłki na niewiele się zdadzą, gdy konieczne są zmiany systemowe, odpowiada: jedno nie wyklucza drugiego! Elisa niedowiarków odsyła do strony, na której każdy z nas może zbadać swój indywidualny ślad węglowy [footprintcalculator.org]. Porzucenie mięsnej diety znacząco go redukuje.
– Mam wrażenie, że kryzys klimatyczny przekonuje do zmiany diety więcej osób niż okrucieństwa chowu przemysłowego, o których wiemy od dawna – argumentuje Elisa. – Może dlatego, że w dyskusji o klimacie mniej jest emocji i poczucia winy?
Adrian nie boi się, że branża mięsna, przejmując rynek wege, zagrozi istnieniu Soy Rebels. Bardziej martwi go, czy zdołają opłacić rachunki za energię elektryczną.
Za kilka dni Felix zje stek z jelenia, którego upolował tata koleżanki ze studiów. Uważa, że w przeciwieństwie do krów z hodowli zwierzę miało dobre życie.
Elisa jest teraz na stypendium w Szwecji. By utrzymać swój ślad węglowy na niskim poziomie, do rodziców, którzy mieszkają pod Frankfurtem, podróżuje 12 godzin pociągiem.
*Autorka korzystała ze statystyk udostępnianych przez niemiecki Główny Urząd Statystyczny (destatis.de), z bazy danych statista.com, a także ze strony veganivore.de, która publikuje statystyki na temat diety roślinnej i rynku produktów roślinnych.
OTO NIEMCY (DAS IST DEUTSCHLAND)
Ten artykuł pochodzi z cyklu reportaży „Oto Niemcy”, który Goethe-Institut publikuje wspólnie z magazynem Weekend.gazeta.pl.