Ulrike Sterblich “Drifter“
© 2023 by Rowohlt Verlag GmbH, Hamburg
S. 9-11
Übersetzt von Kamil Idzikowski
Widziałem ją po raz pierwszy w wagonie kolei miejskiej. Siedziała naprzeciwko nas tego przeklętego dnia, kiedy postanowiliśmy wybrać się we dwóch za miasto na wyścigi konne.
Cały ten pomysł wziął się zupełnie z czapy albo raczej z kieliszka, bo Killer wymyślił to sobie, gdy opijaliśmy jego awans.
– Byłeś kiedyś na wyścigach konnych? – zapytał.
– Chyba nie – odparłem.
W tylu filmach widziałem już sceny z wyścigów, że nie potrafiłem na sto procent stwierdzić, skąd wzięły się te wszystkie obrazy i czy któryś z nich nie był aby wspomnieniem prawdziwego przeżycia.
Killer wywindował się właśnie na kierownika do spraw PR-u w tym megakoncernie spożywczym, dla którego wtedy pracował.
– Jeszcze trochę i dział PR będzie miał nowego szefa – zapowiadał, i proszę, wprost nieprzyzwoicie błyskotliwa kariera, Killer rozbił bank. Co w gruncie rzeczy było oczywiście do przewidzenia. U tamtego producenta napojów też piął się prężnie w górę, rzecz w tym, że nie aż tak prężnie, jakby miał ochotę, a na dodatek uważał swojego przełożonego za nieudacznika i nie bez satysfakcji mu się postawił. A potem wykonał piękną woltę i znalazł nową pracę, w której od razu rozpoznali jego zabójczy potencjał.
Uradowany Killer podszedł do biletomatu i w wielkopańskim geście kupił całodzienny bilet grupowy, choć spokojnie starczyłyby nam dwa jednoprzejazdowe, i tak to się dalej potoczyło („Dawaj najlepszy bilet, jaki masz”, powiedział do automatu).
No więc wsiedliśmy do tego wagonu i tam ją zobaczyłem. Sam nie wiem, co jako pierwsze przykuło moją uwagę: to absurdalnie wielkie kudłate psisko w lśniącej obroży, siedzące u jej stóp, jej długa złota suknia czy też książka, którą bardziej kartkowała od niechcenia niż rzeczywiście czytała. Chyba cała ta postać wraz z suknią i niecodziennym psim anturażem, gdyby nie to wszystko może nawet nie zauważyłbym książki. Choć to właśnie książka była gwoździem programu. Nieznany mi tytuł Driftera, nazywało się to Elektroropucha. Spojrzałem na nią, wytężyłem wzrok, zmrużyłem oczy. A tam jak wół: „K:B Drifter”, i na okładce, i na grzbiecie. Ilustracja nie przedstawiała bynajmniej ropuchy, a misterny obwód elektryczny, jakby wyjęty z bebechów zwykłego wzmacniacza hi-fi, namalowany w fotorealistycznym stylu. Świetna okładka. Elektroropucha. Brzmiało to jakoś inaczej niż tytuły trzech pozostałych książek Driftera, które do tej pory się ukazały: Gdybym miał w co się ubrać, to bym się zabawił, Wreszcie pokazałeś swoją prawdziwą twarz, kasjerze oraz Gównoburza o świętą Joannę. Siedziałem mocno w temacie. Ten widok kompletnie zbił mnie z tropu. Jak to możliwe, że do sprzedaży trafił nowy Drifter, tymczasem ani ja, ani moja grupa fanowska o niczym nie wiemy?
Mój wzrok powędrował na psa, który wydał mi się dziwnie uroczy. Nie miałem pojęcia, co to za jeden. Moja wiedza na temat psów ograniczała się do kilku najbardziej rozpoznawalnych wariantów (jamnik, pudel, owczarek), do których tamten nie pasował ni w ząb. Rozmiarem przypominał ogromnego doga (niech będzie, doga też kojarzyłem), ale to tyle, jeśli chodzi o podobieństwa, taki sympatyczny kudłacz, w sumie bliżej mu było do lamy niż do psa, chyba nawet sam by wolał być mniejszy, tak go jakoś uwierał ten wzrost, a smutnawe spojrzenie zdawało się mówić: „No co ja na to poradzę, no co?”. Niesamowite wrażenie robiły jego długie, niezgrabne łapy, jakby ponadwymiarowe nogi zająca, takie niezbyt psie.
Kilka dni później nie mogłem sobie przypomnieć, czy miała lat dwadzieścia parę, raczej pod pięćdziesiąt, czy może coś pomiędzy. Cechowała ją ta młodzieńcza nieokreśloność, przez którą nieraz tak trudno odgadnąć wiek szaleńców. Nie żeby Vica była szalona, co to to nie. Przynajmniej nie w zwykłym tego słowa znaczeniu. Była za to rosła, atletycznej budowy, z fryzurą na pazia i o lekko zezujących szmaragdowych oczach. Szmaragdy do złotej sukni. A na sukni czarny żakiet.
W końcu podniosła wzrok. Spojrzała prosto na mnie, w każdym razie jej prawe oko spojrzało, bo co do lewego, to kto je tam wie, zdawało się żyć własnym życiem, spojrzała, powiedziałbym, z przyjaznym zaciekawieniem, tak jak patrzy się na słodkie zwierzątko. Chciałem zagadać, zapytać ją o coś, ma się rozumieć o książkę, lecz wtem Killer zawołał: „Chodź, to nasza stacja” i pociągnął mnie na nogi. Jej oczy obserwowały tę scenkę, a zanim zdążyliśmy wysiąść, wykonała palcem ruch z dołu do góry, kreśląc w powietrzu jakiś kształt.
Jestem pewien, że była to błyskawica.